- Swojego. Spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby postradał rozum. Uśmiechnął się. szukałem ich bardzo długo i bardzo dokładnie. Wciąż ich szukam. Widocznie wiatr porwał je bardzo daleko albo Na wspomnienie wrednego i jadowitego zachowania dotychczasowej przyjaciółki jeszcze mocniej zacisnął zęby. Podczas kolacji zniechęciła go do siebie całkowicie. Miała nadzieję na wspólnie spędzoną noc, ale wykręcił się zmę¬czeniem po podróży. - Skoro prosisz... dobrze - i w mgnieniu oka przeistoczyła się w kilka różnobarwnych kwiatów skupionych wokół - Ty jesteś taka... jedyna. Taka... moja... - Ona jest tu tylko gościem, a gość nie decyduje o ta¬kich sprawach. Co pani powie na duszone przepiórki? - Nie mam wyjścia. Ty nie umiałbyś się nim zająć, nawet z pomocą przyjaciółki. Zerknęła na śpiącego na jej ręku chłopczyka. siebie uwagę. W porządku, osłódźmy zatem nieco jej niedolę. - Jeszcze więcej podarków? Myślę, że to tylko bardziej umocni w przekonaniu, że próbujemy ją przekupić w zamian za milczenie. Poza tym jest jeszcze coś. - Beck przerwał i westchnął ciężko. - Pani Paulik zamierza porozmawiać z prokuraturą. Zamierza oskarżyć nas o przestępstwo kryminalne. Huff dopił drinka i odstawił szklankę. Jego gwałtowne ruchy świadczyły o targającym nim gniewie. - Nie ma na to szans - ciągnął Beck. - Musiałaby udowodnić, że wiedzieliśmy, iż ten wypadek musi nastąpić, a tego nie dokona nawet najbystrzejszy oskarżyciel. Z drugiej strony, znam kilka firm, które odpowiadały na zarzuty o umyślne nieprzestrzeganie przepisów bezpieczeństwa i w związku z tym celowe narażanie życia swoich pracowników. Ich wieloletni klienci nagle zwijali interesy, a pracownicy zwłaszcza ze szczebla kierowniczego, rezygnowali z pracy ze strachu przed pójściem na dno wraz z tonącym okrętem. Takie procesy trwają latami. Ogromne konglomeraty z miliardowym budżetem i falangą prawników zaangażowanych w sprawie mają szansę przetrwać. Prywatnym przedsiębiorstwom, jak naszemu, zazwyczaj się to nie udaje. Huff prychnął drwiąco. - Potrzeba więcej niż jednej niezadowolonej, pyskatej baby, żeby zamknąć Hoyle Enterprises. - W normalnym przypadku zgodziłbym się z tobą, ale Alicia Paulik nie działa sama. Zatrudniła Charlesa Nielsona jako swojego prawnika. Dziś otrzymałem od niego faks. Nie będę cię nabierał, Huff. To prawdziwy koszmar. - Gdzie jest ten faks? Beck otworzył teczkę, którą przyniósł ze sobą, i wyciągnął kartkę papieru. Wstał i wręczył ją Huffowi ze słowami: - Chyba jednak się czegoś napiję. Poszedł do biblioteki, nalał sobie burbona i wody, porozmawiał z Selmą, która przyszła zapytać, czy Beck zostanie na kolację, a potem wrócił do oranżerii. Huff nie wylegiwał się już na szezlongu, lecz spacerował wielkimi krokami wzdłuż okna. Faks leżał zmięty na ziemi. - Zawracanie głowy. Nasi pracownicy nie będą strajkować - powiedział wreszcie. - Mogą. - Nie zrobią tego. - Jeżeli zjednoczą się wokół sprawy... - Zjednoczą, diabła tam! - wrzasnął. - Za bardzo się boją o swoje... - Nic nie jest już tak, jak czterdzieści lat temu, Huff! - krzyknął Beck. - Nie możesz prowadzić interesów tak, jak wtedy, gdy przejąłeś fabrykę. Nie możesz być autonomiczny. - Powiedz mi do cholery dlaczego nie? - Ponieważ Destiny nie jest feudalnym miasteczkiem odizolowanym od reszty świata. Rząd... - Rząd nie ma żadnego cholernego prawa mówić mi, jak mam prowadzić interesy! Beck zaśmiał się krótko. - Prawo federalne powiada, że może. AOŚ i OSHA obserwują nas i zapisują nazwiska. Teraz może się do nich dołączyć Sąd Najwyższy. Na samą myśl o tym Nielson pewnie dostał wzwodu. - Potarł kark, po czym upił nieco whisky. - Poprosił związki zawodowe, żeby wysłały tu... - Swoich oprychów. - Przyjadą na początku przyszłego tygodnia. Zorganizują pikietę i będą namawiali naszych pracowników do przyłączenia się tak długo, aż... cóż, czytałeś faks. Jest tam lista wstępnych żądań i obietnica dalszych. Huff machnął ręką niecierpliwie. - Ale nie nauczy się kochać. - Dobrze. Pojadę. - Jaki bystry! - chwalili małego księcia.
- A panna Ingrid? - Wiem. - Ja też.
- Nie płakałam. - Mark, ja tu nie pasuję. szukałem ich bardzo długo i bardzo dokładnie. Wciąż ich szukam. Widocznie wiatr porwał je bardzo daleko albo
- Skoro już mowa o żonach, czy w przerwach pomiędzy obracaniem Lili Robson udało ci się porozmawiać z Mary Beth? - Przez jakieś pięć sekund. - Powiedziałeś jej o Dannym? - Zaraz po przywitaniu oświadczyłem: „Mary Beth, Danny się zabił", na co ona: „Zatem mój udział w waszej fortunie właśnie się powiększył". Huff poczuł uderzenie krwi do głowy. - Ja jej pokażę udział! Ta dziewucha nie zobaczy ani centa z moich pieniędzy! Chyba że zrobi to, co powinna, i da ci rozwód. I to nie wtedy kiedy zechce, ale teraz. Pytałeś u te papiery rozwodowe, które do niej wysłaliśmy? - Nieszczególnie, ale Mary Beth i tak ich nie podpisze. - Więc wracaj do niej i zrób jej dzieciaka. - Nie mogę. - Nie chcesz. - Nie mogę. Zaalarmowany ponurym tonem syna, Huff przymrużył uczy. - Co to znaczy? Czy jest coś, czego mi nie mówisz? Coś, o czym nie wiem? - Porozmawiamy później. - Porozmawiamy teraz. - To nie jest odpowiedni moment - odparł Chris, akcentując każde słowo. - Poza tym robisz się czerwony na twarzy, a obaj wiemy, co to oznacza przy twoim wysokim ciśnieniu. - Ruszył w kierunku drzwi. - Idę po drinka. - Zaczekaj. Spójrz tylko na to. Skinieniem głowy Huff wskazał na podjazd, na którym właśnie zatrzymał się Beck. Tuż za nim pojawił się drugi samochód. Beck podszedł do niego, otworzył drzwi od strony kierowcy i wyciągnął rękę. Ze środka wynurzyła się Sayre, ignorując gest Becka. Wyglądała na gotową zabić go, gdyby choć raz jej dotknął. - Niech mnie diabli - powiedział Chris. Przyglądali się dwójce przybyłych, przemierzających dziedziniec ku gankowi. W połowie drogi Sayre uniosła głowę i spojrzała przed siebie spod szerokiego ronda czarnego słomkowego kapelusza. Widząc stojących na szczycie schodów Huffa i Chrisa, zmieniła kierunek i skręciła w bok, na ścieżkę wiodącą na tyły domu. Huff obserwował ją, dopóki nie zniknęła za rogiem. Nie wiedział, czego ma oczekiwać po córce po tak długiej nieobecności, ale był dumny z tego, co zobaczył. Sayre Hoyle - bo ta cała zmiana nazwisk to oczywista bzdura - wyrosła na piękną kobietę. Bardzo piękną. Nie mogło być lepiej. Beck wspiął się po schodach i stanął obok nich. - Jestem pod wrażeniem - rzekł Chris. - Wydawało mi się, że odeśle cię do wszystkich diabłów, - Prawie zgadłeś. - Co się stało? - Tak jak się spodziewałeś, Huff, planowała odjechać bez spotkania się z tobą. - Jakim cudem udało ci się ją tutaj ściągnąć? - Zaapelowałem do jej poczucia lojalności wobec rodziny oraz do sumienia. Chris zarechotał. - Czy zawsze była taka zarozumiała? - spytał Beck. Chris potaknął, a Huff rzucił: - Od dziecka była trochę wyniosła. - Bardzo mile określenie kogoś, kto jest po prostu upierdliwy. - Chris ogarnął wzrokiem dziedziniec. - Wygląda na to, że wszyscy goście już przybyli. Wejdźmy do środka i spełnijmy nazwałem. Kiedyś zjawiła się na mojej planecie nie wiadomo skąd. Początkowo sądziłem, że to jakiś chwast i Henry siedział w rogu łóżeczka i apatycznie patrzył przez okno. Na chwilę odwrócił głowę w stronę wchodzą¬cych, ale jego oczy pozostały puste i bez wyrazu. To dziecko na nikogo i na nic już nie czekało, więc nie potrafiło się ucieszyć na czyjś widok.
zagniewane spojrzenia za swoimi plecami. Przy podajniku stał George Robson i Fred Decluette. Obaj byli pogrążeni w rozmowie. Wyglądali na zdziwionych obecnością Becka. - Dzień dobry, panie Merchant - powiedział Fred. - Fred, George, jak się macie! - Potworne. - George potrząsnął smutno swoją łysiejącą głową, po czym otarł z niej pot chusteczką. - Potworne. Beck spojrzał na brudną podłogę. Wczoraj w miejscu, gdzie teraz stał, musiała być kałuża krwi. Dziś rano, zanim pojawiła się poranna zmiana, ktoś postarał się o uprzątnięcie wszystkiego. - Zajęliśmy się tym bałaganem - powiedział Fred, jakby czytając w myślach Becka. - Inaczej źle by to wpłynęło na załogę. Nie trzeba dodatkowo przypominać wszystkim, co się zdarzyło. - Może to by się akurat przydało - burknął George. - Byliby bardziej uważni, nie tak nieostrożni. Beck nie chciał uderzyć tego niewrażliwego idioty, przesunął się więc bliżej do maszyny. - Wytłumacz mi, co się stało - poprosił Freda. - Fred wszystko mi już opowiedział - wtrącił George. - Muszę to zobaczyć na własne oczy, George. Huff będzie chciał znać szczegóły. Fred wskazał wadliwy pas klinowy i zaczął tłumaczyć, co poszło źle, gdy Paulik próbował go naprawić. Beck zauważył, że przez cały ten czas George trzymał się w bezpiecznej odległości od maszynerii. - Wezwaliśmy już inżyniera. Ma przyjechać jutro i naprawić podajnik - dorzucił Fred. - Mówiłem, żeby to zrobił z samego rana - powiedział George, Beck spojrzał w górę, na żelazne rury, przesuwające się nad ich głowami na chybotliwym podajniku. - Czy to bezpieczne, by ten sprzęt nadal pracował? - spytał brygadzistę. - Moim zdaniem tak - odparł czym prędzej George. Fred wyglądał na mniej przekonanego, ale po chwili kiwnął głową. - Pan Robson tak uważa, a przecież powinien się na tym znać. Beck zawahał się, a potem rzekł: - No dobrze. Upewnijcie się tylko, że wszyscy wiedzą o tym, co się stało, i ostrzeżcie ich... - Robotnicy wiedzą już o wszystkim, panie Merchant. Takie wieści rozchodzą się nader szybko. Oczywiście. Beck skinął lekko głową George'owi Robsonowi, odwrócił się i ruszył z powrotem. Koszula przywarła mu do pleców. Czuł strugi potu lejące się po piersi. Zaledwie po pięciu minutach w hali był mokry, a jego płuca z trudem radziły sobie z wydalaniem gorącego powietrza, którym oddychał. Pracujący tu mężczyźni wytrzymywali takie warunki przez osiem godzin, a nawet dłużej, jeśli pracowali na podwójną zmianę, żeby trochę dorobić w nadgodzinach. Przechodząc obok maszyny z namalowanym na niej białym krzyżem, zwolnił, zastanawiając się, czy George'owi Robsonowi przyszło kiedyś do głowy, by zapytać, co oznacza. Może nawet go nie zauważył. Za to Sayre, owszem. Beck zwolnił jeszcze bardziej, aż wreszcie się zatrzymał. Wpatrywał się zamyślony w krzyż, rozważając tragedię, jaką symbolizował. Wreszcie odwrócił się gwałtownie na pięcie i ruszył spiesznie z powrotem, w stronę Freda Decluette'a i kierownika działu BHP. - Chryste, gazety będą miały używanie. - Huff poruszał ustami, jakby trzymał między wargami papierosa. - Zupełnie jak ostatnim razem, gdy ktoś tam miał wypadek przy pracy. - Beck powinien poczekać kilka dni, zanim ci powiedział - rzucił Chris z drugiego końca pokoju - Na przykład? - Na przykład to na ciebie może paść obowiązek opowiedzenia mu o wypadku Billy'ego Paulika. 16 - Czy zastałam Jessicę DeBlance? - spytała Sayre przyciszonym tonem, którego zazwyczaj używa się w bibliotekach. Siwowłosa kobieta zza biurka uśmiechnęła się do niej ciepło. - Jessica jest w pracy, ale wyskoczyła na drugą stronę, do piekarni, żeby kupić nam świeże babeczki. - Czyli wróci tu jeszcze? - Powinna być za jakieś pięć minut. Sayre przeniosła się do czytelni, której okna wyglądały na małe, urokliwe podwórko. W płytkiej kałuży kąpało się stado wróbli. Krzewy hortensji uginały się pod ciężarem błękitnych i różowych pąków, wielkich niczym urodzinowe balony. Ceglany płot oplatały gałęzie drzewa figowego i bluszcz. Panował tu przyjemny, zachęcający do przebywania w tym miejscu spokój. Od chwili, gdy zeszłej nocy, w hotelu, Sayre kazała Beckowi Merchantowi wynosić się z pokoju, nie zaznała ani chwili odpoczynku. „Kłamiesz”, wyszeptał. Oskarżenie zabolało, tym bardziej że miał rację. Sayre zaprzeczyła, że wiedziała, iż między nimi dwojgiem coś się święci. Powiedziała też, że wcale tego nie chciała. Ale Beck zniweczył wszystkie jej starania krótkim: „Kłamiesz”. To jedno słowo rozbrzmiewało echem w jej myślach teraz, tak samo jak zeszłej nocy, nawet podczas niespokojnego snu, w jaki zapadła. Obudziła się, nadal głęboko upokorzona i wściekła na Becka, chociaż chyba bardziej na siebie. On to przewidział. „Kłamiesz” odnosiło się też jeszcze do czegoś, o czym Beck nie miał i nie mógł mieć pojęcia. Sayre utrzymywała, że zostaje w Destiny ze względu na pamięć swojej matki, aby zobaczyć, jak dalece, jeżeli w ogóle, Chris był wplątany w śmierć Danny'ego. Tymczasem prawdziwym powodem było przede wszystkim jej nieczyste sumienie. Odtrąciła Danny'ego zaledwie na kilka dni przed jego śmiercią. Poczucie winy z tego powodu było tak wszechobecne w jej duszy, jak wilgotne powietrze znad Zatoki w jej otoczeniu. Nie mogła od niego uciec. To właśnie uczucie przywiodło ją dziś rano do biblioteki. - Sayre? Podniosła wzrok i zobaczyła Jessicę DeBlance, stojącą obok jej krzesła, - Mam chyba zły zwyczaj podkradania się do ciebie - rzekła przepraszająco narzeczona Danny'ego. - Za każdym razem to moja wina. Ostatnio trapi mnie wiele rzeczy. - Jestem zaskoczona twoim widokiem. Myślałam, że wyjechałaś już wczoraj, - Zmiana planów. Próbowałam dziś rano zadzwonić do ciebie do domu, a potem na komórkę. Nie mogłam cię złapać i wtedy przypomniałam sobie, że poznaliście się z Dannym w bibliotece publicznej. Pomyślałam, że może nadal tu pracujesz i postanowiłam wpaść. - Słyszałam o zawale pana Hoyle'a. Czy to dlatego zostałaś? - Między innymi... - Sayre spojrzała na siedzących w pomieszczeniu czytelników. - Czy możemy porozmawiać w jakimś bardziej prywatnym miejscu? Jessica zaprowadziła ją do malutkiego pokoiku wypełnionego książkami. Niektóre były jeszcze zapakowane, inne piętrzyły się w nierównych stosach, zajmujących każdy wolny fragment powierzchni magazynu. - Dary - wyjaśniła, usuwając stertę książek z krzesła i gestem zapraszając Sayre do zajęcia Róża jednak nie odpowiedziała. Była zbyt przejęta obawą, że któryś z ptaków mogłyby trzepotem skrzydeł zburzyć - Nie. Nie staje mi, kiedy je łykam. Nie było dla nikogo tajemnicą, że raz w tygodniu Huff odwiedzał kobietę, która mieszkała na obrzeżach miasta. O ile Beck wiedział, stary był jej jedynym klientem i zapewne opłacał ją sowicie za to, aby tak zostało. - Jeżeli mam wybierać między nadciśnieniem i impotencją, wolę to pierwsze, dziękuję bardzo. - Jasne, jasne - rzucił Chris, wchodząc do biura ojca. Jak zwykle był nienagannie ubrany i uczesany. Każdy włosek na swoim miejscu, garnitur bez najmniejszego zagniecenia. Beck często się zastanawiał, jak to się udawało Chrisowi, kiedy temperatura przed południem przekraczała trzydzieści stopni Celsjusza. - Widzę, że umknęła mi interesująca rozmowa. Na czym stoimy? Podtekst zamierzony. Huff nalał sobie wody z karafki stojącej na biurku, a Beck w tym czasie opowiedział w skrócie Chrisowi o Charlesie Nielsonie. - Znam ten typ - powiedział Chris lekceważąco. - Tacy prowokatorzy pojawiają się i znikają jak sen złoty. Musimy go po prostu przeczekać. - Nielson wyróżnia się z tłumu. Nie sądzę, żeby miał wkrótce odejść w niepamięć. - Zawsze kraczesz, Beck. - Za to mu płacimy - uciął Huff. - Beck zajmuje się naszymi małymi kłopotami, dzięki czemu nie urastają one do niewyobrażalnych rozmiarów. - Dziękuję za to wotum zaufania - powiedział Beck. - Co mam zrobić w sprawie Nielsona? - Co sugerujesz? - Zignorujmy go. Obaj Hoyle'owie zdumieli się tą odpowiedzią. Beck zostawił im czas na komentarz, ale gdy żaden z nich się nie odezwał, zaczął wyłuszczać swoje argumenty: - Przysłanie kwiatów na pogrzeb było testem. Nielson wie, że to gest w bardzo złym guście i wykonał go wyłącznie po to, by zobaczyć, jak zareagujecie. Mógłbym napisać do niego list potępiający takie zachowanie, ale Nielson odebrałby to jako objaw gniewu lub strachu i wykorzystałby przeciwko nam. Ignorując go, pokażemy, że nie jest wart naszej reakcji, że się nie liczy. To najmocniejsza wiadomość, jaką mógłby od nas otrzymać. Huff w zamyśleniu pocierał wargi. - Chris? - Chciałem zasugerować, żebyśmy podpalili mu dom, ale podejście Becka jest znacznie subtelniejsze. - Wszyscy się roześmieli. - A tak w ogóle, skąd on jest? - Ma kilka filii rozsianych po całym kraju. Jedna z nich jest w Nowym Orleanie i prawdopodobnie z racji owego „sąsiedztwa" nasza firma przyciągnęła jego uwagę. Milczeli w zamyśleniu przez kilka chwil. W końcu Beck zaproponował: - Mógłbym napisać krótki list, dać mu jakoś do zrozumienia... - Nie. Twój pierwszy pomysł jest najlepszy - zdecydował Huff. Wyciągnął zapałkę z pudełka i wstając, przypalił papierosa. - Zaczekajmy na jego kolejny ruch. Niech to ten skurczybyk się zastanawia, co myślimy, a nie na odwrót. - W porządku - odparł Beck. Zadzwonił telefon na biurku Huffa. - Odbierz, Chris, dobrze? Muszę odcedzić kartofelki - rzekł Huff i ruszył w kierunku prywatnej toalety. Chris podszedł do biurka i wcisnął mrugający klawisz. - Sally, mówi Chris. Potrzebujesz Huffa? Z głośnika dobiegł ich nosowy głos anielsko cierpliwej sekretarki Huffa: - Zdaję sobie sprawę, że macie spotkanie, panie Hoyle, ale pomyślałam... że może powinniście Słowa kamerdynera rozbudziły ciekawość Marka. Zapo¬mniał o zmęczeniu i niewyspaniu. Odrzucił kołdrę na bok, wstał i też podszedł do okna. - Ciekawe! Czy mam ci przypomnieć, że ja jestem den¬drologiem i musiałam zostawić swoją ukochaną pracę? - Nie wiem... - głos Róży był przesycony niepewnością, lecz pozbawioną lęku. - Nie wiem nawet, czy będziemy